Nie boję się przyznać, że jestem szczęśliwa
O karierze operowej, rodzinnej tradycji muzycznej i planach na przyszłość z Aleksandrą Kurzak rozmawia Adam Mikołajczyk.
Adam Mikołajczyk: Pochodzi pani z rodziny muzyków. Czy musiała pani również pójść tą drogą?
Aleksandra Kurzak: Tak, nie było innego wyjścia! A poważnie mówiąc, była to zupełnie naturalna decyzja, bo dorastałam w operze i wychowałam się wśród kolegów moich rodziców: śpiewaków, muzyków i tancerzy, których traktowałam jak ciocie i wujków. Atmosferą teatru nasiąkałam od dziecka, więc wybór drogi życiowej był dla mnie zupełnie oczywisty. Nie postrzegam swojego zawodu jako czegoś wyjątkowego, ale jako zajęcie jak każde inne. Jolanta Żmurko, moja mama, jest śpiewaczką operową. Patrzyłam na nią w dzieciństwie, jak zajmowała się domem, podobnie jak inne mamy, a jedynie wieczorem wychodziła do teatru śpiewać. Dzięki temu wzorcowi mam do swojego zawodu zdrowe podejście. Swoją edukację muzyczną zaczęłam od nauki gry na skrzypcach, ukończyłam średnią szkołę muzyczną. Rodzice wychodzili z założenia, że skrzypkowi najłatwiej będzie znaleźć pracę, gdyż orkiestry potrzebują ich najwięcej.
AM: Co sądzi pani o sztafecie pokoleń? Czy słusznie rodzice nakłaniają swoje dzieci do obrania ich drogi życiowej? Czy to umacnia więzi rodzinne?
AK: Mnie się wydaje, że sztafeta pokoleń w relacjach rodzinnych nie ma wielkiego znaczenia, bo w stosunkach z ludźmi najważniejszy jest bliski kontakt. Ja odczuwam niesamowicie silną więź ze swoimi rodzicami (co niejednokrotnie dziwi moich znajomych). Rodzice zawsze obdarzali mnie zaufaniem, dawali przestrzeń i poczucie wolności, co we mnie ze zdwojoną mocą wyzwalało samodyscyplinę i poczucie odpowiedzialności. Można powiedzieć, że zaufanie to było jednocześnie niewidzialną smyczą, na której mnie trzymali. Mama jest dla mnie najlepszą przyjaciółką, której mogę powierzyć wszystkie tajemnice. Fakt, że żyjemy zawodowo w tych samych światach, jedynie dodatkowo nas zbliżył i te więzi umocnił.
Tata, Ryszard Kurzak, waltornista wrocławskiej opery, był moim nauczycielem i doradcą przez 12 lat mojej edukacji muzycznej jako skrzypaczki. Mama, moja maestra, od której nauczyłam się wszystkiego o śpiewaniu, nigdy nie trzymała mnie pod kloszem, potrafiła wskazać błędy, powiedzieć, jak je poprawić, ale też chwaliła.
AM: Czy jest pani gotowa na flirt z show-biznesem i popkulturą? Ostatnio uczestniczyła pani w kliku projektach, w których udział brali również artyści wywodzący się z popkultury.
AK: Nie przypominam sobie, abym była ostatnio na jakiejś premierze czy innym wydarzeniu stricte towarzyskim. Tak rzadko bywam w Polsce, że jest to po prostu niemożliwe. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz byłam w kinie – chyba w Londynie na filmie o Margaret Thatcher. W Warszawie byłam jedynie na kilku sztukach. I to tyle. Bywanie na bankietach nie sprawia mi specjalnej przyjemności, natomiast obcowanie z innymi formami kultury – bardzo chętnie. Wracając do wątku mojego flirtu z muzyką pop, to przyczynił się do tego Bogdan Waszkiewicz, mój krajowy menedżer, który – choć zajmuje się zawodowo muzykami klasycznymi – sam wywodzi się z popkultury, pracując przed laty w Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy Jurka Owsiaka. Dlatego też czasem przychodzą mu do głowy takie szalone pomysły, jak koncert noworoczny KGHM czy Gala „Teraz Polska”, podczas których w poważnym repertuarze występują piosenkarze, aktorzy i śpiewacy operowi. W ten sposób spotkałam się na scenie z Hanną Śleszyńską, Piotrem Gąsowskim, Anną Dereszowską i przede wszystkim – z Sebastianem Karpielem-Bułecką, który zauroczył mnie swoim talentem od chwili, gdy zobaczyłam go na koncercie „Muzyka gór” w Teatrze Wielkim w Warszawie. Z przyjemnością wystąpiłam z nim kilka razy na scenie w repertuarze klasycznym i z wielką satysfakcją nagrałam wspólną płytę z polskimi kolędami, w nowych aranżacjach Krzysztofa Herdzina. Bardzo ją wszystkim polecam, bo okres świąteczny się zbliża, a aranżacje w wielkim, hollywoodzko-disneyowskim stylu dodały blasku naszym pięknym kolędom. Podobnie nie odmówiłam telewizji TVN i podczas gali Zwykły Bohater w grudniu ubiegłego roku zaśpiewałam w duecie z Edytą Górniak popowy utwór „Hero” z repertuaru Mariah Carey. Ale nie zmieniam się w popową piosenkarkę, należę do świata opery!
fot. Krzysztof Bieliński, Archiwum Teatru Wielkiego - Opery Narodowej
AM: Czy takie wspólne występy z artystami z innych obszarów muzycznych nie byłyby dobrym sposobem na oswojenie polskiej szerokiej publiczności z operą?
AK: Niby mówi się, że opera jest passé, a w wielu miejscach na świecie bilety na spektakle są niedostępne już na początku sezonu. Znakomicie się sprzedają, choć ceny są naprawdę bardzo wysokie. Podobnie w Polsce. Naprawdę nie wiem, skąd wzięła się taka opinia…
AM: Szkoda, że w Polsce nie ma tradycji wspólnego muzykowania, jak choćby u naszych sąsiadów, Rosjan czy Niemców.
AK: … lub Austriaków. Tak, to prawda. Warszawa nie była, nie jest i nie będzie Wiedniem pod względem uwielbienia dla muzyki i manifestowania tego uwielbienia na każdym kroku. W samym Wiedniu działa kilka teatrów operowych i sal koncertowych, więc każdego wieczoru oferta muzyczna jest ogromna i na najwyższym poziomie. Ale też nie możemy narzekać, siedząc w kawiarni w Warszawie tuż obok Teatru Wielkiego. W porównaniu do reszty kraju stolica ma w czym wybierać.
AM: Czy Polacy mają słuch muzyczny?
AK: Kiedy jesteśmy poproszeni za granicą, aby zaśpiewać coś polskiego, to przychodzi nam na myśl jedynie „Szła dzieweczka do laseczka” lub „Kukułeczka kuka”. Włosi, siedząc przy stole po kolacji, potrafią razem śpiewać piosenka za piosenką. Znają melodie i słowa, mają piękne głosy. A my, Polacy, nawet kolęd dobrze nie znamy poza pierwszą zwrotką. Brakuje nam powszechnej edukacji muzycznej oraz rodzinnej tradycji wspólnego muzykowania.
AM: Czy trzeba wyjechać na Zachód, aby zrobić karierę w operze?
AK: To zależy, co znaczy słowo kariera. Są w Polsce dobre głosy, które śpiewają tylko w kraju. Jednak według mnie muzyka (lub szerzej – kultura) potrzebuje potwierdzenia swego mistrzostwa za granicą. Podobnie jest z teatrami. Aby być prestiżowym w świecie teatrem muzycznym, trzeba mieć odpowiednie finanse i móc zapraszać na swe deski prawdziwe gwiazdy, najlepsze głosy i dyrygentów. Przy czym nie mogą to być jednokrotne występy na premierze. Scena osiągnie prestiż jedynie wtedy, gdy gwiazdy pojawiać się na niej będą regularnie w szeregowych repertuarowych przedstawieniach. Teatry na Zachodzie ratują się w ten sposób, że gaże solistów są sponsorowane przez mecenasów, o czym publiczność jest szeroko informowana poprzez odpowiednie adnotacje w programie i na afiszach.
AM: Wynika z tego, że muzyce potrzebni są mecenasi?
AK: Powiem mocniej: bez mecenatu muzyka nie istnieje. Na przestrzeni wieków możemy obserwować ścisły związek kultury ze światem biznesu. Wielkie działa muzyczne tworzone były wprost na zamówienie możnych tego świata. Odrębną sprawą jest odpowiednie zarządzanie teatrami czy projektami muzycznymi lub generalnie – kulturalnymi. Artyści nie powinni brać się za kierowanie teatrem, powinni mieć jedynie wpływ na kwestie repertuarowe. Bardzo podoba mi się struktura teatrów operowych w Niemczech, gdzie zarządzanie podzielone jest pomiędzy trzy osoby: intendenta, dyrektora muzycznego i dyrektora zajmującego się finansami.
AM: Z czego musiała pani zrezygnować, aby osiągnąć obecny poziom kariery zawodowej?
AK: Może pana zaskoczę, ale z niczego nie musiałam rezygnować. Kiedyś uważałam, że scena jest „odpowiedzialna” za rozpad mojego pierwszego małżeństwa. Teraz jednak sądzę, że to my sami byliśmy bardzo nierozważni, bo młodzi i niedoświadczeni. Żyłam wtedy w przekonaniu, że wielka miłość przezwycięży wszelkie przeszkody życia codziennego. Teraz wiem, że właśnie wielką miłość trzeba szczególnie troskliwie pielęgnować i się o nią starać każdego dnia. Teraz wiem, że nie da się utrzymać małżeństwa „przez telefon”. Potrzebuje ono bliskości, również tej w dosłownym znaczeniu. Obecnie jestem w wyjątkowo szczęśliwym momencie mojego życia, stworzyłam rodzinę i oczekuję pierwszego dziecka, córeczki. Na razie nie musiałam z niczego rezygnować pod względem zawodowym. A prawdę mówiąc, musiałam tylko odwołać kilka przedstawień w Monachium, Berlinie, Hamburgu i w MET w Nowym Jorku. To natura tak zdecydowała, że do narodzin córeczki pozostanę w domu. Na scenę planuję wrócić w kwietniu przyszłego roku.
AM: W jaki sposób przygotowuje się pani do roli? Czy obowiązuje jakiś rytuał?
AK: To nic nadzwyczajnego. Przede wszystkim muszę nauczyć się swojej partii, nuta po nucie, słowo po słowie. Oczywiście ułatwieniem jest to, że z repertuarem operowym jestem obsłuchana, bo wychowałam się w teatrze. Prawie nie słucham nagrań innych śpiewaków, choć teraz wydaje mi się, że powinnam robić to częściej. Kiedyś wręcz unikałam innych wykonań w obawie przed zarzutem naśladownictwa. Chciałam wypracować własny styl i własną interpretację roli. Dzisiaj zmieniłam zdanie i uważam, że trzeba szukać inspiracji również muzyce wykonywanej przez innych. Moim wielkim, „tajnym” atutem jest mama, przed którą zawsze mogę swoją nową rolę prześpiewać.
AM: Uważa się panią za jeden z najlepszych polskich towarów eksportowych.
AK: Miło to słyszeć, choć nigdy o sobie w ten sposób nie myślałam. Cieszę się, że mogę robić w życiu to, co sprawia mi wielką przyjemność. W Polsce zostałam zauważona przez szerszą publiczność dopiero w 2010 r., po partii „Traviaty”, wykonanej na deskach Teatru Wielkiego w Warszawie. A przecież debiutowałam w MET w Nowym Jorku i w Covent Garden w Londynie już sześć lat wcześniej, zaś na rynku muzycznym funkcjonuję od kilkunastu lat. Podobnie rzecz się ma z innymi polskimi śpiewakami. Aby zdobyć uznanie w kraju, musimy najpierw zapracować na nie za granicą.
AM: Jak wygląda Polska z perspektywy Nowego Jorku, Londynu, Mediolanu czy Wiednia?
AK: Na to pytanie mogę odpowiedzieć, wykorzystując osobiste doświadczenia. Mój partner, Roberto, kiedy wylądował na lotnisku w Warszawie – a muszę zaznaczyć, że wcześniej nigdy nie był w Polsce – przede wszystkim zwrócił uwagę na… spokój i czystość na ulicach. Ja natomiast ilekroć odwiedzam rodziców we Wrocławiu, obserwuję niebywały rozwój tego miasta. Za każdym razem widzę je piękniejsze i dobrze zorganizowane.
AM: W ostatnich badaniach socjologicznych polskiego społeczeństwa autorstwa prof. Czaplińskiego można zauważyć, że ponad 80 proc. Polaków deklaruje szczęście i zadowolenie ze swojej sytuacji życiowej.
AK: Nie boję się przyznać, że należę do tej grupy. Jako osoba mieszkająca głównie za granicą mam tylko jedną prośbę do moich rodaków. Nie narzekajmy, uwierzmy w siebie i w sens swojej pracy. Nauczmy się cieszyć z naszych osiągnięć.
fot. Krzysztof Bieliński, Archiwum Teatru Wielkiego - Opery Narodowej