Jak zmieniać mądrze
Krzysztof Przybył
Wystarczy iskra, by wysadzić w powietrze beczkę prochu. Znakomity przykład tej starej jak świat (a przynajmniej jak proch) prawdy stanowi zamieszanie wokół listu szefa koncernu Ringier Axel Springer. Projekt tak zwanej repolonizacji mediów, którą obiecywano w kampanii wyborczej, ujrzy światło dzienne jeszcze przed wakacjami. Czy będzie on poddany debacie w spokojnej atmosferze? Śmiem wątpić. Czy regulacje porządkujące nasz rynek mediów istotnie są niepotrzebne i stanowią jedynie widzimisię obecnego rządu? To z kolei uproszczona diagnoza. Jedno jest pewne: tak poważne kwestie nie mogą być omawiane w atmosferze histerii.
Polski rynek mediów kształtował się w specyficznych warunkach, dlatego porównywanie go z rynkami państw „starej Unii” jest karkołomne. Tamtejsza prasa, a potem prywatne stacje radiowe i telewizyjne rozwijały się w oparciu o pieniądze krajowych przedsiębiorców. Bo te pieniądze były. Demokratyczna Polska odziedziczyła po epoce realnego socjalizmu rynek wydawniczy nastawiony na wszystko, tylko nie na zysk. Z gazetami o objętości 6-8 stron, zatrudniającymi po trzysta osób. Z pismami, których nikt nie kupował.
Ten rynek trzeba było zreformować. Im głębsze reformy, tym zwykle większe koszty. Polskiego kapitału, który wziąłby to na swoje barki, po prostu nie było. Dlatego nasze wolne media budowały pośrednio niemieckie i francuskie wydawnictwa. Nie z powodów (jak chcą zwolennicy spiskowej teorii dziejów) ideologicznych i politycznych, lecz czysto biznesowych. Po prostu naszego biznesu w owym momencie nie stać było na kosztowne, długookresowe inwestycje.
Zostawmy emocje, a podsumujmy fakty. Ogromny udział obcego kapitału w rynku mediów stanowi specyfikę w zasadzie wszystkich państw naszego regionu, państw postkomunistycznych. Ochrona krajowego kapitału w mediach – prawna i nieformalna – to zaś zasada w największych państwach zachodnioeuropejskich. Nie pytajmy więc, czy zmieniać – bo zmieniać trzeba – ale jak robić to mądrze. Pamiętając, że jako członek Unii Europejskiej i sygnatariusz umów gospodarczych nie możemy wprowadzać dowolnej regulacji, o czym przekonały się już Węgry.
Wydaje się, że kolejność pracy nad regulacjami powinna być odwrotna od zapowiadanej. Ministerstwo Kultury zapowiada najpierw projekt, a potem konsultacje z wydawcami, dziennikarzami i innymi środowiskami. Nie – najpierw warto zapytać się, jak zainteresowani widzą regulowanie rynku, sprawdzić, czy kompromis w ogóle jest możliwy. Żeby nie wyszło jak z przepisami zezwalającymi na wycinkę drzew, o których niedawno pisałem: idea słuszna, ale wykonanie… No właśnie.
Najważniejszym problemem będzie nie tyle określenie, ile polskości ma być w rodzimym rynku medialnym, lecz jak do tej polskości doprowadzić. Wszak nie będzie konfiskaty wydawnictw, a zadekretowanie przymusowego wykupu przez państwo to pomysł z gatunku fantastyki.