Korona emocji
Krzysztof Przybył
Telewizja publiczna ma szczęście. Na nagłośnienie nowych produkcji przeznacza się częstokroć grube miliony, dodatkowo specjalnie kreuje się je jako „kontrowersyjne” (wiadomo, nic tak nie przyciąga widza jak kontrowersje) – ale tym razem Telewizji Polskiej niespodziewanie pomogli wolontariusze. Ci zwłaszcza, którzy do przesady krytykowali telenowelę „Korona Królów”. Osiągnięta oglądalność, która ustabilizowała się – wg danych TVP – na poziomie 2,6 mln widzów, to sukces. Sukces, który oczywiście rodzi pytania o równowagę między misją a komercją w publicznych mediach.
Nie mam zamiaru oceniać merytorycznie telenoweli, zwłaszcza, że niejeden publicysta poczuł się w nowym roku specjalistą od średniowiecza i recenzował „Koronę” z zacięciem godnym profesora mediewisty. Fakty są takie, że nowa produkcja przyciągnęła przed ekrany rzeszę widzów. A skoro ludzie „Koronę Królów” oglądają, to należy domniemywać, że po prostu im się podoba.
Temperatura dyskusji o „Koronie Królów” początkowo była wysoka. Obie strony, zarówno krytycy, jak i apologeci, wytoczyli armaty takiego kalibru, jakby chodziło co najmniej o produkcję na miarę nowej ekranizacji „Trylogii”. Tymczasem za nami dwa tygodnie emisji telenoweli, emocje nieco opadły, zatem można pokusić się o kilka uwag. „Korona Królów” nie jest wielką produkcją historyczną. I taką po prostu nie będzie. Nie jest to nawet serial. To telenowela, która z definicji nie zawiera wielkich i kosztownych scen batalistycznych i nie jest realizowana z hollywoodzkim rozmachem.
Żeby być obiektywnym, część obrońców „Korony” też odpłynęła hen, w chmury. Bo jak inaczej nazwać twierdzenie, że jeżeli komuś produkcja TVP się nie podoba, to jest on wyznawcą pedagogiki wstydu i wrogiem dumy z polskiej historii. Absurd przypinania łatek ludziom na podstawie tego, czy chcą oglądać telenowelę, jest oczywisty. I finalnie szkodliwy.
W gorącej debacie zabrakło mi jednak najważniejszego wątku: jak się ma „Korona” do misji TVP.