Mokry dyngus na rozpalone głowy
Krzysztof Przybył
Wśród świątecznych życzeń z okazji Wielkanocy znaleźć można również te: mokrego dyngusa! Tu i teraz, w obecnej rzeczywistości, takie życzenie powinno się znaleźć na pierwszym miejscu. Przydałoby się bowiem szybko wylać kubeł zimnej wody na rozpalone głowy polityków i wielu komentatorów po to, aby ochłonęli choć na chwilę. Oczywiście mam prywatną listę tych, którym taka pierwsza pomoc od ręki by się przydała – ale nazwiska nie są tu najważniejsze. Bo tak naprawdę w wielu istotnych sprawach, w których inwektywy i demagogia zepchnęły na boczny tor merytorykę, na zimny prysznic zasługują wszyscy uczestnicy sporów. Nauczyliśmy się wiary w polską gospodarkę, nauczyliśmy się cenić własny potencjał, jednak z nauki kompromisu cały czas zasługujemy na ocenę mierną. Z minusem.
Pierwszy kubeł zimnej wody za zero-jedynkowe podejście do arcytrudnych i skomplikowanych spraw - jakże modne wśród większości polityków. Rzecz jasna, opinii publicznej najłatwiej sprzedaje się trudne sprawy w uproszczonej postaci manichejskiej walki dobra ze złem. A tam, gdzie dobro zmaga się ze złem, nie istnieje pojęcie „złotego środka”.
Przykład? Nasze relacje z Unią Europejską. Głosy rozsądku słabo przebijają się zza dwóch skrajnych stanowisk. Pierwsze to traktowanie Unii jako swego rodzaju Układu Warszawskiego, gdzie wokół Wielkiego Brata czy też Wielkich Braci krążą małe satelity, a ich egzystencja zależy od dobrej woli najsilniejszych. Więc najlepiej siedzieć cicho, pokornie i cieszyć się, że nas nie wyrzucają. Na przeciwległym biegunie mamy stanowisko mocarstwowe. Furda z Brukselą, i tak do tego interesu dopłacamy więcej, niż mamy dostawać, nikt się nie zna na polskich sprawach tak świetnie, jak my sami. A sama Unia to lew bez zębów, kto by się takim przejmował. Jakieś wspólne punkty tych skrajnych stanowisk? Owszem – zupełne zignorowanie faktu, że kraj takiej wielkości i z takim potencjałem jak Polska może być w Europie liczącym się graczem. Nie mocarstwem, nie pionkiem, ale państwem, które w umiejętny sposób może wygrywać ważne sprawy. Niekoniecznie z pozycji petenta.
Drugi kubeł za powtarzanie tych samych błędów pod różnymi politycznymi barwami. Ot, przykład pierwszy z brzegu: jak bumerang wraca pomysł ograniczenia dziennikarzom swobody poruszania się po Sejmie. Pojawił się po raz pierwszy bodajże za nieboszczki Unii Wolności, potem – jako marszałek Sejmu – próbował przeforsować go Bronisław Komorowski, a dzisiaj wraca do tematu marszałek Kuchciński. Paradoksalnie to kwestia, która zjednoczyła coraz bardziej skłóconych dziennikarzy pro- i antyrządowych. Wizerunek polityka w oczach opinii publicznej jest fatalny. Między innymi dlatego, że Polacy nie wierzą, iż przynależność do tej bądź innej partii wpływa na zachowania reprezentantów narodu. Niefortunne pomysły tylko ich utwierdzają w tym przekonaniu.
Trzeci kubeł wreszcie – solidarnie, od lewa do prawa – za niedocenianie potencjału, jakim są polscy przedsiębiorcy. Nie polska gospodarka, ale właśnie polscy przedsiębiorcy. Jako środowisko, które może być szalenie pomocne w budowaniu pozytywnego wizerunku Polski na świecie. Jako ludzie, którzy mogą doradzić w ważnych sprawach nie dlatego, że świetnie znają teorię, ale dlatego, że na przykładach własnych firm poznali największe absurdy administracji i biurokracji. Biznes nie jest już traktowany jako klasa z gruntu podejrzana, co to chce tylko oszukać państwo i nie płacić podatków. Nadal jednak jest lekceważony jako partner przy wdrażaniu zmian. A za skutki tego lekceważenia płacimy solidarnie wszyscy, nie tylko biznesmeni.