Porozumienie czy upadłości
Z danych KUKE wynika, że liczba upadłości polskich firm w porównaniu z zeszłym rokiem zmalała o kilkanaście procent. Można wysnuć w tego wniosek, że polska gospodarka ma się coraz lepiej, a wraz z nią nasi przedsiębiorcy. Można, owszem, ale byłoby to zbyt płaskie podejście do sprawy. Zaryzykuję stwierdzenie, że upadłości boją się po równo wierzyciele i dłużnicy, dlatego przedsiębiorcy starają się coraz częściej wykorzystać wszelkie szanse na porozumienie, ratujące i firmę, i pieniądze kontrahentów. Na upadłości bowiem korzysta zwykle tylko fiskus i ZUS.
Pół biedy, gdy przedsiębiorstwo znajdujące się w stanie upadłości wdraża realny plan restrukturyzacji. Oczywiście wdrożenie takiego scenariusza zależy w dużej mierze od zgody wierzycieli. Co innego, gdy pogrążona w długach spółka dysponuje niewielkim majątkiem, a w kolejce po pieniądze ustawiają się państwowe instytucje i pracownicy. W najlepszym wypadku po kilku latach wierzyciel może odzyskać małą część należności. A często odchodzi z kwitkiem.
Na porozumienie z wierzycielami nigdy nie jest za późno. Naturalnie, gdy spółka ma cały czas ważne dla partnerów atuty: know-how, infrastrukturę, kapitał ludzki. No i gdy władze zagrożonej upadłością spółki zdają sobie sprawę z powagi sytuacji i wiedzą, że od dobrej woli wierzycieli zależy szansa na ratunek danego podmiotu. Rachuby, że można sprytnie rozgrywać wierzycieli, którzy często mają rozbieżne interesy, bywają zawodne. Wierzyciele mają bowiem jeden zasadniczy, wspólny cel: odzyskać pieniądze, i to – w miarę możliwości – nie od syndyka.
Dłużnik zazwyczaj dąży do tego, by część należności została po prostu anulowana, na co wierzyciele zgadzają się rzadko. Optymalnym, akceptowalnym dla obu stron rozwiązaniem jest porozumienie standstill. Wierzyciele zobowiązują się przez określony czas nie podejmować działań egzekucyjnych, a spółka wówczas ma czas na wdrożenie programu naprawczego. Dłużnik dostaje to, co w takiej sytuacji najcenniejsze: czas. I szansę na wyjście z problemów.