„Wiatraki” ważne nie tylko dla KPO
Krzysztof Przybył: Śledzimy w napięciu losy skierowanej przez prezydenta do Trybunału Konstytucyjnego nowelizacji ustawy o Sądzie Najwyższym – ale nie tylko od jej wejścia w życie zależy wypłata środków z Krajowego Planu Odbudowy. Warunkiem uruchomienia środków dla Polski jest także przyjęcie regulacji, które odmrożą rozwój energetyki wiatrowej w Polsce.
Sytuacja, jak to często w naszym kraju bywa, jest kuriozalna. Musimy przebudować naszą energetykę zgodnie z przyjętymi przez Komisję Europejską założeniami. Dodajmy – założeniami słusznymi, pokrywającymi się ze światowymi trendami. Energetykę opartą na węglu ma zastąpić energetyka oparta o źródła nisko- i zeroemisyjne. Odnawialne źródła energii mają być bilansowane atomem. Ba, największe polskie spółki energetyczne chwalą się szeroko zakrojonymi inwestycjami w OZE – dla przykładu, i PGE, i Orlen budują morskie farmy wiatrowe, a rozbudowują również farmy wiatrowe na lądzie.
Zatem „wiatraki” z jednej strony są obiektem inwestycji firm kontrolowanych przez państwo, a z drugiej część polityków obozu rządzącego mocno popiera rozwiązania prawne, które rozwój farm wiatrowych hamują. W drodze dialogu z branżą Senat zaproponował, aby minimalna odległość instalacji od obiektów mieszkalnych wyniosła 500 m. Rządząca większość w Sejmie przegłosowała ostatecznie, by było to 700 m. Dwieście metrów – czy to taka duża różnica? Przy zachowaniu odległości 500 m farmy wiatrowe mogłyby powstawać na 27,4 tys. km kw. w całym kraju, przy odległości 700 m – już tylko na 14,5 tys. km kw. Oczywiście nie rozkłada się to równomiernie na wszystkie województwa. I tak, w kujawsko-pomorskim i łódzkim ubyłoby dwie trzecie terenów dostępnych pod inwestycje w energetykę wiatrową.
Grzechem pierworodnym jest tzw. ustawa odległościowa z 2016 roku, która wprowadziła jedną z najbardziej restrykcyjnych w całej Unii Europejskiej zasad. Chodzi o „zasadę 10H”, czyli dziesięciokrotność wysokości elektrowni wiatrowej jako minimalną odległość od budynków mieszkalnych i form ochrony przyrody. Sejm i rząd pospołu doprowadzili do wylania dziecka z kąpielą. Wcześniej kwestia była niedoregulowana. Niektórzy inwestorzy starali się prowadzić dialog z lokalnymi społecznościami, inni to ignorowali. Po 2016 roku kwestia jest przeregulowana, a nowe inwestycje w dużej mierze zostały sparaliżowane.
Nasi politycy przywykli patrzeć na postulaty biznesu jako na roszczenia tych, którzy chcą się dorobić. Sęk w tym, że w przypadku energetyki wiatrowej – i przedmiotowej ustawy – chodzi o coś znacznie więcej. O środki z Unii Europejskiej, których Polska na własne życzenie nie może dotąd otrzymać, ale przede wszystkim o to, czy udźwigniemy ciężar „zielonej zmiany” w polskiej energetyce. Bez rozwoju energetyki wiatrowej – i tej lądowej, i tej morskiej – po prostu nie będzie to możliwe. Według specjalistów, aby spełnić unijny cel redukcji emisji o 55% do roku 2030, Polska potrzebuje minimum 18 GW mocy z „wiatraków”. Przy wprowadzeniu limitu 700 m odległości maksimum, które uda się pozyskać, to 12 GW.
Ostatecznie, 9 marca br. Sejm odrzucił poprawki Senatu do ustawy wiatrakowej, więc turbina nowego wiatraka będzie mogła być postawiona 700 m od zabudowań. Nowelizacja ustawy zachowuje też zasadę 10H w przypadku parków narodowych, a w przypadku rezerwatów przyrody - limit 500 m. Teraz wszyscy: i inwestorzy, i państwowe firmy, i samorządowcy, i resort klimatu czekają na ruch prezydenta.
Źródło: Krzysztof Przybył, prezes Fundacji Polskiego Godła Promocyjnego „Teraz Polska”, Natemat.pl