Bank centralny ofiarą populizmu
Krzysztof Przybył
Kilka miesięcy temu opinię publiczną rozpalała sprawa premii dla ministrów, a teraz ofiarą przedwyborczych harców padł bank centralny. Pora bić na alarm, bowiem, przynajmniej w mojej opinii, rozpoczęto populistyczną licytację, na której państwo może tylko stracić. A winne są wszystkie strony politycznego sporu.
Nie będę oceniał kompetencji grillowanych przez media Pań dyrektor z NBP – nie mam w tym przedmiocie pełnej wiedzy, zatem w staromodny sposób uznaję, że nie powinienem udawać w tej materii eksperta. Wiem natomiast jedno: przekaz, że centralny bank czterdziestomilionowego państwa jest płacowym Eldorado, to totalne szkodnictwo.
Uważam to, co większość rozsądnych osób: że urzędnicy, odpowiedzialni nieraz za miliardy złotych, powinni godziwie zarabiać. Nie można liczyć, że do państwowych funkcji będą się garnęli kompetentni pasjonaci, którzy kilka tysięcy złotych w ministerstwie przełożą nad kilkanaście tysięcy w prywatnej instytucji. Im niższe płace w publicznych instytucjach, tym większe prawdopodobieństwo negatywnej selekcji w doborze kadr. Jest też inna możliwość – niskie pensje są rekompensowane radami nadzorczymi i innymi synekurami. To zaś patologiczna sytuacja: stanowimy złe prawo, a jednocześnie zgadzamy się, by je obchodzić.
Do tej pory instytucje takie, jak Najwyższa Izba Kontroli i Narodowy Bank Polski były wyłączone z politycznych walk o wysokość uposażeń. Zdawało się (a, jak widać, było to pochopne wrażenie), że zrozumiałym jest, że te instytucje muszą zatrudniać fachowców, którzy nie mogą zarabiać drastycznie mniej, niż w sektorze prywatnym. Ta zasada właśnie przestała obowiązywać.