Bank to nie handlarz nieruchomości
Krzysztof Przybył
Stary żart z kozą rabina pasuje jak ulał do wielu prób majstrowania przez polityków przy gospodarce. Najpierw głosy, że pomysł jest niemożliwy do realizacji albo szkodliwy, są puszczane mimo uszu. Później robi się potworne zamieszanie. W końcu, gdy okazuje się, że jednak sceptycy mieli rację, koza jest wyprowadzana. Obawiam się, że podobnie będzie z najnowszym pomysłem Ministerstwa Sprawiedliwości, pod hasłem „klucze za dług”.
Kredyty hipoteczne były jednym z istotnych elementów kampanii przed wyborami parlamentarnymi. I zwycięski PiS miał ze swoimi obietnicami niemały kłopot. Okazało się, że ustawowe przewalutowanie kredytów po kursie korzystnym dla kredytobiorców łatwiej jest zadeklarować, niż zrealizować. Minione trzy lata upłynęły zatem pod znakiem debat nad kolejnymi projektami, ale rewolucyjnych pomysłów nie wprowadzono w życie. A że polska polityka ma wymiar zero-jedynkowy, nie prowadzono też mniej rewolucyjnych, które byłyby kompromisem między tym, na co może sobie pozwolić sektor finansowy a oczekiwaniami frankowiczów. Przy cichej akceptacji rządu sprawę kredytów frankowych załatwiają sądy, do których za pośrednictwem kancelarii prawnych odwołują się klienci banków.
Logika nakazywałaby, aby do tematu nie wracać – po co narażać się na wypominanie, że szumnych obietnic nie udało się spełnić? Jednak temat w trakcie dwuletniego maratonu wyborczego wraca. Resort sprawiedliwości zapowiedział przygotowanie zmian w prawie, które umożliwią kredytobiorcom uwolnienie się od zobowiązań w prosty sposób – mianowicie wystarczy, że oddadzą bankowi mieszkanie kupione na kredyt i w ten sposób spłacą swój dług.
Jeżeli ten pomysł stanie się obowiązującym prawem, to wywoła ogromne zamieszanie na rynku kredytów hipotecznych. Skutki tego zamieszania na własnej skórze odczują kredytobiorcy, i to nie w sposób, o jakim myślą autorzy pomysłu. Przerzucenie na banki dodatkowego ryzyka musi skutkować wyższymi kosztami kredytu, bo ryzyko poniosą oczywiście wszyscy kredytobiorcy. Sam pomysł jest zresztą kuriozalny: bank nie jest agencją nieruchomości ani deweloperem, nie wynajmuje mieszkań, tylko oferuje produkty finansowe. Dlaczego podobnego modelu nie zastosować w przypadku wszystkich pożyczek i kredytów? Biorę na przykład kredyt na kupno food trucka. Interes słabo idzie, więc zamiast spłacać kredyt, oddaję samochód bankowi. Niech sprzedaje zapiekanki na własny rachunek. Trochę więcej komplikacji może wystąpić przy pożyczce na zorganizowanie wesela – czy w ramach rozliczeń należałoby przekazać bankowi małżonka?