Łatwiej rozdawać, niż naprawiać
Krzysztof Przybył: Jakże przewidywalna jest polska polityka: rozpoczęła się wielka przedwyborcza licytacja na obietnice. Cóż, taka jest natura demokracji – politycy walczą o głosy wyborców, przedstawiając swoje programy. Tyle tylko, że główni uczestnicy zmagań o ster przyszłych rządów jakby się zmówili i unikają przedstawiania programów. Obietnice dania jednym, zabrania innym, podniesienia lub obniżenia tego czy innego podatku nie stanowią bowiem programu. Receptą na największe bolączki współczesnej Polski, jak na przykład zapaść systemu edukacji, nie może być dosypywanie kolejnych miliardów z naszych kieszeni.
Polscy politycy przypominają zarządców domu, którzy zamiast naprawić pękające ściany i wzmocnić fundamenty, wolą kupić drogi obraz i zawiesić go tak, by przykrył pęknięcia. Nie chcą, a być może nie potrafią dojść do oczywistego wniosku, że lepiej te pieniądze przeznaczyć na remont. Dlatego ten, który oczekiwał starcia na wizje Polski za kilkanaście lub kilkadziesiąt lat, będzie zawiedziony.
Paradoksalnie nie chodzi o brak pieniędzy w budżecie, co oczywiście nie oznacza, że przy wielkopańskim geście rządzących nie stanie się to problemem numer jeden już w niedługim czasie. Przecież kawa nie wyklucza herbaty i nie musimy wybierać między wsparciem socjalnym dla potrzebujących a zapewnieniem krajowi i społeczeństwu, dzięki nowoczesnemu nauczaniu, dobrej pozycji w konkurencyjnym, europejskim i globalnym wyścigu. Niestety nasza klasa polityczna zachowuje się tak, jakby taka alternatywa była dogmatem.
Spójrzmy na samą dyskusję, która toczy się wokół polskiej edukacji. I ona jest prowadzona w sposób wygodny zarówno dla dzisiejszej władzy, jak i dzisiejszej opozycji. Politycy spierają się o to, czy w szkole powinna być nauczana religia, o rzekomą seksualizację młodzieży, o to, czy do szkół mogą wchodzić pozarządowe organizacje, względnie o to, czy szkolnictwo mają nadzorować samorządy, czy też władza centralna. Tymczasem nie w tych kwestiach trzeba bić na alarm. Program jest przerośnięty i nieaktualny. Polscy nauczyciele są jednymi z gorzej opłacanych w Europie, i to nie tylko w przeliczeniu na unijną średnią, ale i w stosunku do średniego wynagrodzenia w poszczególnych państwach członkowskich. Można powiedzieć, że do zawodu idą pasjonaci. Owszem, tylko co lepszych pasjonatów, szczególnie w większych ośrodkach, odławia rozwijające się bardzo dynamicznie szkolnictwo prywatne. Coraz więcej Polaków decyduje się i stać ich na to, by płacić nawet 2000 zł miesięcznie za edukację dziecka w prywatnej placówce. A te placówki stać z kolei, by zaoferować dobremu nauczycielowi nawet cztery razy więcej, niż dostałby w publicznej szkole.
Nie usłyszałem żadnego pomysłu na to, jak zahamować upadek polskiej edukacji. Tu nie wystarczy wprowadzić „ileśtam plus” dla nauczyciela. W tym przypadku pieniądze, oczywiście, są niezbędne, ale nie zastąpią długofalowego planu, którego ważnym elementem powinno być uchronienie systemu edukacji przed radosną twórczością kolejnych ministrów. Szefowie resortu edukacji traktują bowiem jako swój obowiązek ustawiczne zmiany tego, co i tak nie najlepiej funkcjonuje, a po zmianach zwykle funkcjonuje jeszcze gorzej, czyli źle.
Polski biznes potrzebuje dobrych kadr. Czy mamy je kształcić tylko w prywatnych szkołach? Europa od tego modelu zaczęła odchodzić ponad sto lat temu. Jak widać, naszym politykom to nie przeszkadza.
Źródło: Salon24.pl blog Krzysztofa Przybyła, prezesa Fundacji Polskiego Godła Promocyjnego