Spróbujmy wyciągać wnioski
Krzysztof Przybył
Przez wszystkie lata prowadzenia tego bloga zdarzyło mi się zwracać uwagę na podziały, które pogłębiają się między Polakami. Podziały i różnice zdań są w demokracji rzeczą normalną, ba, świadczą o jej żywotności. Kiedy jednak przeradzają się w wojnę, w nienawiść, osłabiają zarówno demokrację, jak i państwo. Dzisiaj, po zamachu szaleńca na prezydenta Gdańska, ponownie wrócił temat zakopywania podziałów. Dlaczego jednak każda ze stron zaczyna od pouczania przeciwnej?
Trybuna sejmowa i telewizyjny fotel mają w sobie coś przedziwnego. Ludzie, którzy podczas forów gospodarczych, konferencji i debat potrafią się spierać na argumenty, bez emocji, bez złośliwości, w parlamencie i w mediach zmieniają się nie do poznania. Agresja dominuje nad merytoryką, chęć poniżenia przeciwnika zdaje się być głównym motywem politycznej aktywności. A że ryba psuje się od głowy, to negatywne wzorce stają się codziennością publicznej debaty.
Przy okazji wielkich wstrząsów, narodowych tragedii, pojawiają się apele o umiar, opanowanie i o zakopanie toporów wojennych. Niestety, od apeli się zaczyna i na apelach się kończy. Owszem, ci, którzy je głoszą, głoszą je szczerze i wierzę, że zdecydowana większość osób publicznych chciałaby powrotu debaty na normalne, cywilizowane tory. Ale stoi temu na przeszkodzie zasadniczy powód.
W sporcie zasada fair play nie jest tylko echem rycerskiej szlachetności. Po prostu, aby się mierzyć na boisku, ringu, parkiecie, niezbędne jest ustalenie zasad pojedynku, których muszą przestrzegać wszyscy uczestnicy. Bez tego sport nie ma sensu. Największym problemem polskiej debaty publicznej i polskiej polityki jest to, że o zasadach i regułach mówi każdy, ale też każdy uważa, że ma monopol na ich ustalanie. Walka z mową nienawiści? Jasne, lecz to my ustalamy, co jest mową nienawiści, a co nią nie jest. Sprzeciw wobec przemocy? Tylko wówczas, gdy zaakceptujecie, że to my definiujemy przemoc.