Tradycja destrukcji
Krzysztof Przybył
Minęło pięć lat, a jakby… nie minęło. Mowa o rozpoczynającej się kampanii prezydenckiej. Wiele wskazuje na to, że pewne nieakceptowalne zachowania, które mogliśmy obserwować w 2015 roku, powrócą. Co gorsza, niektórzy komentatorzy polityczni (i sami politycy) dają do zrozumienia, że metody, na które oficjalnie wszyscy się zżymają, tak naprawdę – wszyscy akceptują. Jeśli to prawda, to trudno dziwić się Polakom, że nie zmienia się ich niska ocena polityków.
Wyzwiska i zagłuszanie na wiecach towarzyszą historii europejskiej polityki od wieków. Nie jest to, przynajmniej moim zdaniem, tradycja, którą da się usprawiedliwić. Skandaliczne zachowanie grupy przeciwników obecnego prezydenta podczas uroczystości w Pucku nie może być w żaden sposób tłumaczone. Wstyd mi za tych dziennikarzy i parlamentarzystów, którzy próbują rozgrzeszać tych ludzi. Bo rozgrzeszyć się ich nie da. Nie dlatego, że właśnie głowie państwa należy się szczególny szacunek (choć, owszem, należy się), lecz dlatego, że wypada szanować każdego człowieka. Nawet, jeśli się z nim fundamentalnie nie zgadzamy. Po to możemy głosować, by swój sprzeciw dobitnie wyrazić.
Pamiętam, co działo się w roku 2015 na spotkaniach wyborczych ubiegającego się o reelekcję Bronisława Komorowskiego. Niezwykle przypomniało mi to, co działo się w Pucku. Krzyki, wyzwiska, obraźliwe transparenty. Oburzenie po jednej stronie, próby usprawiedliwiania po drugiej. Wypisz wymaluj to samo, co dzisiaj. Nawet argumenty podobne. Zgorszeni tymi próbami rozgrzeszania ostrzegali, że karma wraca. No i – wróciła.
Reakcje polityków i komentatorów zaangażowanych po jednej ze stron naszej polskiej wojenki są, niestety, przewidywalne – i niczym mnie nie zaskoczyły. Zaskoczyły natomiast analizy, że przecież trzeba patrzeć na to wszystko z dystansem, bowiem oburzenie pokrzywdzonej strony jest tak naprawdę grą. Otóż czołowe polskie siły polityczne zgodziły się na takie metody, chociaż głośno tego nie powiedzą. I takie metody podobno „mieszczą się w demokracji”.