
Rozmowa z dr Magdaleną Piekorz, laureatką tytułu „Promotor Polski” ze Śląska
Fundacja Polskiego Godła Promocyjnego „Teraz Polska” po raz dziewiąty przyznała tytuły „Promotor Polski” ze Śląska.
W tym roku statuetki odebrali:
dr Magdalena Piekorz – reżyserka filmowa i teatralna, scenarzystka, laureatka Złotych Lwów, autorka filmów, spektakli i musicali, związana z wieloma ośrodkami kultury w regionie i w kraju;
prof. Edward Wylęgała – wybitny okulista, prorektor Śląskiego Uniwersytetu Medycznego, autorytet w dziedzinie chirurgii i diagnostyki okulistycznej, pionier we wdrażaniu innowacyjnych technologii w medycynie;
Ryszard Bosek – legenda polskiej siatkówki, mistrz świata i mistrz olimpijski, trener i komentator sportowy.
Wydarzenie odbyło się 24 kwietnia 2025 r. w ramach Europejskiego Kongresu Gospodarczego w Katowicach, z udziałem prezesa PTWP SA Wojciecha Kuśpika oraz prezesa Fundacji Krzysztofa Przybyła.
Rozmowę z dr Magdaleną Piekorz, laureatką tytułu „Promotor Polski” na Śląsku, utytułowaną reżyserką filmową i teatralną, przeprowadził dyrektor Konkursu „Teraz Polska” Michał Lipiński w kongresowym studio ISBNews.
Michał Lipiński: W ubiegłym roku minęło 20 lat od premiery filmu „Pręgi”, który zdobył Złote Lwy i był polskim kandydatem do Oscara. Początki Pani kariery wiążą się jednak z filmem dokumentalnym.
dr Magdalena Piekorz: Bardzo cenię dokument i uważam, że to była najlepsza szkoła zawodu. Będąc studentką drugiego roku, miałam szczęście zrobić dokument „Dziewczyny z Szymanowa”. To był mój pierwszy film dokumentalny, przygotowany pod okiem Andrzeja Fidyka. I właśnie ta możliwość obcowania z osobami, które mają wpływ na to, że dokumenty mogliśmy od razu robić dla Telewizji Polskiej, dawała szansę bardzo wczesnego debiutu, jeszcze na etapie studiów. Na dokumencie nauczyłam się zawodu, nauczyłam się patrzenia na drugiego człowieka, uważnego przyglądania się i właśnie to zaowocowało w mojej pracy zarówno przy filmie fabularnym, jak i w teatrze.
Przeszłam długą drogę. Nie spodziewałam się, że będzie ona wiodła od dokumentu przez fabułę do teatru. Myślałam, że moim stałym przystankiem będzie film fabularny, zwłaszcza po sukcesie filmu „Pręgi”. Nie ukrywam, że film fabularny to dla mnie najtrudniejsza materia. Ponadto rzadko dostaje się taką szansę, żeby zrobić film na swoich warunkach. W związku z tym zdecydowanie więcej w tej chwili przygotowuję spektakli teatralnych, ale za to takich, jakie sobie wymarzę, czerpiąc z tego, czego się nauczyłam na początku swojej działalności zawodowej.
Co skłoniło Panią do tego przejścia z dokumentu do fabuły, a później od fabuły do teatru? Czy to była przemyślana decyzja?
Tak, to było przemyślane działanie. W 2001 roku zrobiłam film „Znaleźć, Zobaczyć, Pochować”, który opowiadał o Srebrenicy. To było dla mnie bardzo trudne doświadczenie, ponieważ zderzyłam się z tragedią kobiet, które straciły mężów, synów i poczułam to, o czym mówił Krzysztof Kieślowski, że jest taka granica, której dokumentalista nie powinien przekraczać.
Zrozumiałam wtedy, że jeżeli chcę więcej opowiedzieć o człowieku, nie tylko relacjonując, ale dotykając jego czułych strun, jego psychiki, to fabuła mi w tym pomoże. Kiedy wróciłam z Bośni, chciałabym zobaczyć, na ile będę mogła eksplorować film fabularny, mając aktora, a nie prawdziwego człowieka, którego losy biorę w swoje ręce. Do tej pory zrobiłam głównie filmy psychologiczne, które dotykały trudnych tematów: uzależnienia od drugiej osoby czy bardzo trudnej relacji rodzinnej.
Przejście do teatru było z kolei kaprysem, żeby zobaczyć, jak wygląda pełna kreacja. Łatwiej zrobić spektakl teatralny, bo jego produkcja jest tańsza niż produkcja filmu fabularnego, a więc częstotliwość może być znacznie większa. I w tej chwili, mimo że jestem z wykształcenia reżyserem filmowym, mam znacznie więcej tytułów teatralnych na koncie. Zrealizowałam 20 spektakli teatralnych, a oprócz nich koncerty, musicale, spektakle operowe, i tylko trzy filmy fabularne.
Czy te liczby są potwierdzeniem tego, że teatr jest Pani w tej chwili najbliższy?
Nie faworyzuję żadnego z gatunków. Bardzo tęsknię za filmem fabularnym. Mam zresztą gotowy pomysł na film, którego akcja dzieje się w Gliwicach, zaczyna się przed II wojną światową a kończy się prowokacją gliwicką. Film opowiada z perspektywy 11-letniego chłopca o ważnym momencie poszukiwania własnej tożsamości, po plebiscycie, kiedy Katowice jeszcze były śląskie, a Gliwice już niemieckie.
Mam też film inspirowany obrazami Łempickiej „Dziewczyna w zielonym Bugatti”, którego akcja dzieje się przed wojną w Warszawie. Mam sporo różnych pomysłów, natomiast czekam z ich realizacją na odpowiedni moment. Pewne projekty muszą dojrzeć.
Jak mogłaby Pani dzisiaj określić ogólną kondycję teatrów w Polsce?
Kondycję teatrów oceniam dobrze, natomiast nie ukrywam, że towarzyszy mi pewne rozczarowanie. Jestem już na takim etapie mojego życia i rozwoju artystycznego, że mogłabym bardzo dużo wnieść, prowadząc teatr. Mam zresztą taki rozdział w swoim życiu. Trzy lata byłam dyrektorką artystyczną w Teatrze im. Adama Mickiewicza w Częstochowie. Potem przyszła pandemia, sama mocno zachorowałam i nie mogłam kontynuować tej pracy.
W tej chwili ogłaszane są konkursy na dyrektorów teatrów. Niestety nie widzę w nich transparentności. Nie jest to tylko moje zdanie, ale również środowiska moich kolegów z różnych teatrów. Aplikowanie do takiego konkursu wymaga od kandydata bardzo dużego wysiłku, przygotowania obszernego programu, prezentacji całego dorobku, dołączenia listów rekomendacyjnych. Jednak kiedy nie dopuszcza się kandydata z powodu źle ponumerowanych stron, to budzi pewnego rodzaju wątpliwości. Dlatego dzisiaj skierowałam apel do osób, które podejmują decyzje na tych najwyższych szczeblach, żeby to twórczość stała się dla polityków ambicją. To, jacy dyrektorzy będą zasiadać w teatrach, będzie decydowało o tym, jaka będzie w najbliższych latach polska kultura.
Która jest fantastycznym nośnikiem promocji całego kraju...
Która jest fantastycznym nośnikiem, ale powinna być nośnikiem promocji, a nie nośnikiem treści politycznych. Uważam, że kultura powinna być niezależna od polityki i nie powinna być dla niej tubą. Kiedy bowiem kultura zaczyna być tubą dla polityki, to przestaje być kulturą.
Nad czym teraz Pani pracuje?
Obecnie w Teatrze im. Stefana Jaracza w Łodzi przygotowujemy się do premiery „Świętoszka” Moliera. Jest to fantastyczna zabawa, bo to jest doskonale napisany tekst. Gdyby odjąć formę teatralną wiersza i rytmu, to ukazuje się bardzo współczesna historia. To jest komedia, więc zrobimy rzecz zabawnie, w historycznym kostiumie. Premiera odbędzie się 24 maja, więc już teraz zapraszam.
Czy to prawda, że nawet pan profesor Jerzy Bralczyk występuje u Pani?
Nie w tym spektaklu. Kilka lat temu, dzięki Fundacji Republika Marzeń i panu Janowi Bończy-Szabłowskiemu, zrealizowałam spektakl Witolda Gombrowicza „Biesiada u hrabiny Kotlubaj”. To był żart z okazji rocznicy urodzin Gombrowicza. Zaprosiliśmy do dwóch kobiecych ról Jana Peszka oraz Jacka Fedorowicza, a profesor Jerzy Bralczyk zagrał barona. Mamy więc dwóch panów w kobiecych rolach i jednego pana w roli nietypowej dla niego. Niedawno zostaliśmy zaproszeni przez panią Krystynę Jandę, żeby właśnie tym spektaklem uczcić urodziny jej Fundacji i dwóch teatrów.
Przeprowadzając wywiady na Śląsku zawsze pytam o śląskość laureata. Pani mieszkała w Katowicach i tutaj studiowała. Wspominała Pani także, że Śląsk pojawia się w Pani twórczości.
Dzisiaj, gdy wjeżdżałam do Katowic, zakręciła mi się łezka w oku. Wychowałam się w Bogucicach, na tyłach Spodka. Mój tata był sztygarem w kopalni Katowice.
W tej chwili dużo jeżdżę po Polsce i poza granice kraju, ale nigdy nie przestanę być związana z tym regionem. Mam bardzo duże poczucie wspólnoty i właśnie dlatego bardzo chciałabym zrobić wspomniany już przeze mnie film o Gliwicach – „Albert – bohater”. Byłaby to kontynuacja dzieł Kazimierza Kutza, który mnie bardzo namawiał, aby zrobić śląski film. Choć w swoich dotychczasowych filmach mam śląskie akcenty, jak choćby zdjęcia robione w Katowicach w filmie „Zbliżenia”, czy w „Senności” cały wątek kręcony w mojej dzielnicy – to nie zrobiłam jeszcze w pełni śląskiego filmu, a bardzo chciałabym to zrobić. Uważam, że jestem winna to mojemu regionowi. Byłoby to właściwe przypieczętowanie mojej drogi zawodowej i powrót do korzeni.
Wspominała Pani o obsadzaniu w swoich sztukach i filmach osób, które nie są zawodowymi aktorami. Jak to się sprawdza?
To zależy, jaki charakter ma dane wydarzenie. Z Janem Bończą-Szabłowskim nazywaliśmy „Biesiadę u hrabiny Kotlubaj” specjalnym rodzajem święta „odlotu”. Każdy podchodził do tego z przymrużeniem oka. Podobnie było zresztą z charytatywnych spektaklem „Królewna Śnieżka”, w którym wystąpił miedzy innymi profesor Jerzy Buzek, profesor Tadeusz Sławek i Kazimierz Kutz. Spektakle charytatywne odbywają się tylko raz czy dwa razy, ale mają wyjątkowy klimat.
Oczywiście na co dzień w teatrze czy w filmie pracuję z zawodowymi aktorami. Natomiast kilkukrotnie zdarzyło mi się do roli drugoplanowej czy epizodycznej zaprosić kogoś, kto po prostu wpadł mi w oko i uznałam, że byłoby to ciekawe.
Odebrała Pani przed chwilą nagrodę Promotora Polski. Czym jest dla Pani to wyróżnienie?
Jak dostałam list z informacją, że zostałam uhonorowana taką statuetką, to odczułam ściśnięcie w sercu. Godło „Teraz Polska” to znak jakości, który jest z nami jest od wielu, wielu lat, bo od 1992 roku. Kojarzy się z dobrą marką, jakością, prestiżem, więc od razu człowiekowi cieplej się robi na duszy, kiedy taką statuetkę otrzyma. Jestem zaszczycona, że jestem w gronie, w którym jest profesor Tadeusz Sławek, czy rektor Ryszard Koziołek, czy pani Joanna Wnuk-Nazarowa. Są też w nim moi koledzy ze Śląska: Tomasz Konior i Artur Rojek, który nawiasem mówiąc, w „Królewnie Śnieżce” śpiewał moją piosenkę.
Ta nagroda będzie stała na honorowym miejscu, obok moich Złotych Lwów. Teraz jest najważniejsza.
Serdecznie gratuluję raz jeszcze i dziękuję za rozmowę.