Własność – wartość, którą trzeba szanować
Krzysztof Przybył
Stany Zjednoczone od co najmniej kilkudziesięciu lat są dla wielu Polaków ikoną wolności i demokracji. Amerykę cenimy jako sojusznika i oczekujemy, że tenże sojusznik będzie rozumiał nasze dylematy. Gorzkim paradoksem jest to, że przeciętny Amerykanin nie jest w stanie pojąć całkowicie odmiennego od amerykańskiego rozumienia kwestii związanych z wolnością i własnością. Nowelizacja ustawy o IPN wywołała kryzys w międzypaństwowych relacjach. A sądzę, że jeżeli Amerykanie obserwują teraz awanturę wokół Fundacji Książąt Czartoryskich, to nie wyciągną z niej pozytywnych wniosków.
Świadomie nie pisałem na tym blogu o zamieszaniu wokół osławionej ustawy. Tym parają się politycy i polityczni komentatorzy. Warto jednak zwrócić uwagę na argument, którzy podnosili specjaliści. W amerykańskiej tradycji wolności słowa i wolności badań naukowych nie mieści się fakt, że ustawowo zakazuje się dyskutowania na jakiś temat. Choćby w ramach tej dyskusji padały kłamstwa, oszczerstwa, a fikcja mieszała się z faktami. To jeden z elementów, który spowodował, że Amerykanie pozostali praktycznie głusi na polskie argumenty w tej sprawie.
Nie tylko wolność słowa jest dla Amerykanów świętością. Także własność. Próby odgrzania starych oskarżeń w związku z transakcją, którą polski rząd zawarł z Fundacją Książąt Czartoryskich, z pewnością nie poprawią naszego wizerunku za Oceanem. Jaki bowiem przekaz ma szansę dotrzeć do tamtejszych liderów opinii? Oto komunistyczne państwo skonfiskowało prywatne zbiory artystyczne i biblioteczne. Co istotne, w Trzeciej Rzeczypospolitej zostały one prawomocnie zwrócone. A to oznacza, że właściciel mógł – w ramach obowiązującego prawa – zrobić z nimi, co uważał za stosowne. Słynną „Damę z łasiczką” mógł zabrać z muzeum i powiesić nad kominkiem albo sprzedać. Oczywiście, obraz nie mógłby legalnie opuścić Polski, lecz teoretycznie mógłby spocząć w sejfie albo być pokazywany za grube pieniądze. Jednak Czartoryscy zdecydowali się sprzedać państwu zbiory liczące kilkaset tysięcy książek i dzieł sztuki – za, jak oszacowali specjaliści, 3-5% ich wartości.
Po ogłoszeniu transakcji pojawiły się głosy, że rząd zrobił źle. Bo przecież mógł pokazać Czartoryskim figę i zwyczajnie nie dopuścić, by zrobili ze zbiorami, co chcą. A że prawnie zbiory nie należą do państwa? Trudno. Jakoś się załatwi. Teraz, gdy ogłoszono plany powołania nowej fundacji w Liechtensteinie (notabene, skreślonym z listy rajów podatkowych), larum wybuchło na nowo. Do starych zarzutów, że państwo zapłaciło, chociaż mogło po prostu nie oddać, doszły nowe. Da się je streścić następująco: co z tego, że pieniądze zapłacone za kolekcję są własnością fundacji? Nie będzie fundacja dysponowała nimi, jak chce!